FRĄTCZAK Jacek Wojciech
menadżer drużyny

Urodzony 23 września 1975 roku.

Prywatnie żona Grażyna i trójka dzieci: córka i dwóch synów. Dumny właściciel psa (boksera) Bruno. Zielonogórzanin, przedsiębiorca branży budowlanej od 19 lat. W 2006 roku jego firma weszła w skład grupy Sanpol. Dziś pełni w niej funkcję Dyrektora Salonów Sprzedaży.
W latach 1999-2007 nauczyciel akademicki. Pracował na Politechnice Zielonogórskiej oraz na tamtejszym Uniwersytecie, na Wydziale Organizacji i Zarządzania. Specjalizacja: informatyka i ekonometria.
W latach 1994-1999 zawodnik Gwardii Zielona Góra: sekcja boksu i kick boxingu. Musiał zrezygnować ze względu na ciężką kontuzję kolana. W żużlu od 2003 roku. Początkowo sponsor zawodników Falubazu Zielona Góra, ale i też żużlowej spółki. Później kierownik i menedżer. Od lipca 2017 menadżer drużyny Get Well Toruń.
Pasjonat gadżetów elektronicznych. W wolnym czasie buduje może nie szklane, ale stalowe domy mieszkalne - kontenery morskie.

Jego pasja to przede wszystkim żużel, ale nie stroni od innych dyscyplin sportowych.

W jednym z wywiadów zapytany o trzech zawodników, którzy mieli na niego największy wpływ bez wahania wymienił:

Andrzej Huszcza - "W Zielonej Górze wszyscy się na nim wychowaliśmy. Był szczery, otwarty, skromny, a na torze zawzięty. Imponował mi jego tryb życia i przygotowanie fizyczne. Był jak kot i dlatego unikał poważnych kontuzji. Moja babcia przeżyła 101 lat, więc załapała się na całą karierę Andrzeja. To niesamowity wyczyn. Kiedy przyjeżdżałem do niej na obiad, to za każdym razem słyszałem pytanie, czy ten Huszcza jeszcze jeździ. Nie było wizyty bez rozmowy na ten temat, choć babcia na żużlu nigdy nie była. Andrzeja jednak znała, bo znali go wszyscy. Od Andrzeja nauczyłem się, że trzeba mieć solidny fundament w domu, żeby nie zwariować. On urodził się dwa kilometry od mojego miejsca zamieszkania. Zawsze był z nim bardzo mocno związany, czego najlepszym dowodem jest jego cała kariera. Nie lubił sypiać poza domem. Krążyły legendy, że wolał wrócić i spać zaledwie dwie godziny, ale we własnym łóżko. Ja mam tak samo".

Tomasz Gollob - "Jako nastolatek na niego gwizdałem. Wraz z kolegami strasznie go nie lubiliśmy. Każdy wiek ma jednak swoje prawa. Później dojrzeliśmy i optyka się zmieniła. Teraz się z tego śmieję. Tomasz ustawiał wszystkich po kątach. W 1992 roku w finale mistrzostw Polski rywalizował do samego końca z Jarosławem Szymkowiakiem. Cały stadion był wtedy przeciwko niemu. Gwizdaliśmy okropnie. Nic to nie dało. Jak zwykle wygrał. Nie byłoby mnie w żużlu, gdyby kiedyś nie jeździł ktoś taki jak Tomasz Gollob. Wszyscy jesteśmy w tym środowisku po części dzięki niemu. Żużel na takim poziomie w naszej ojczyźnie to jego zasługa. Jeśli ktoś próbuje się gimnastykować, żeby udowodnić odwrotną tezę, to z góry jest skazany na porażkę. Z czasem Tomasz był już nie tylko wielkim sportowcem, ale i ważną personą. Kreował określony sposób myślenia o sporcie. Biła od niego wielka mądrość. Lubiłem go słuchać".

Darcy Ward - "Po jego wypadku wycofałem się z żużla. To miało na mnie ogromny wpływ. Do tej pory nie potrafię tego pojąć. Cieszę się jednak, że miałem okazję go poznać, bo dzięki temu bardzo zmieniłem o nim zdanie. Zrozumiałem, że nie należy oceniać ludzi, dopóki nie z nimi dłużej nie przebywało. Darcy był kiedyś negatywnym symbolem dla Falubazu po słynnej akcji z szalikiem. Szanowałem go za talent, umiejętności, ale ciepłych emocji i sympatii z wiadomych względów nie było. Kiedy pojawiła się szansa na jego pozyskanie, to odłożyłem dawne sprawy na bok. Obserwowałem jego powrót na tor. Był znakomity. Później okazało się, że zawieszenie miało ogromny wpływ nie tylko na jego jazdę, ale także na to, jakim stał się człowiekiem. Przeżyłem z nim szalony rok. To był prawdziwy roller coaster. W miesiąc działo się u mnie wtedy tyle, co u niektórych przez wiele długich lat. Najpierw załatwianie kontraktu, później desant lotniczy w Gorzowie i jego kosmiczny występ. To był najlepszy mecz ligowy zawodnika, jaki widziałem w życiu. Mogę się przyznać, że regularnie to oglądam".

Początkowo chciał zostać zawodnikiem i naturalnym wzorem jak dla każdego chłopca z Zielonej Góry był Andrzej Huszcza.
Podbój żużlowych torów skończył się jednak fiaskiem, ale pozostał przy żużlu przy żużlu jako menadżer, związany głównie z zielonogórskim środowiskiem żużlowym.
Od roku 2015 pozostawał nieco z boku żużlowych wydarzeń, bowiem wcielał się się tylko w rolę komentatora i eksperta żużlowego. Jednak 21 lipca 2017 roku był na pierwszych stronach wszystkich żużlowych mediów, bowiem przejął drużynę Get Well Toruń, odwiecznego sportowego rywala Zielonej Góry. Było to o tyle zaskakujące, że wcześniej sam zainteresowany bardzo mocno utożsamiał się z ziemią lubuską, ale podejmując współpracę z Toruniem widział w tym korzyści dla całej dyscypliny i w jednym z wywiadów tak oto komentował całą sytuację: "Nazywam się Jacek Frątczak i jestem z Zielonej Góry. To nie zmieni się nigdy. Uważam, że to moje wyzwanie to również plus dla środowiska, z którego pochodzę i które mnie ukształtowało. Jeśli człowiek z tego miasta wesprze w kryzysie inny bardzo utytułowany ośrodek i zrobi to z powodzeniem, raczej będzie to dobrze świadczyć również o Zielonej Górze. Zapewniam, że nikogo nie zdradziłem ani nie sprzedałem. Poza tym, nie bez znaczenia był fakt, że w tym roku nie dojdzie już do konfrontacji toruńsko - zielonogórskiej. To pomogło mi podjąć decyzję o powrocie. Obie ekipy jadą w tym roku o inne cele".

Co ciekawe prezes klubu, Ilona Termińska jeszcze kilka dni temu twierdziła, że zarząd ma zaufanie do Jacka Gajewskiego: "Polacy znają się na wszystkim i lubią oceniać. Mamy zaufanie do Jacka Gajewskiego. Moim zdaniem musimy mieć to zaufanie do Jacka. Na razie przygotowujemy się do kolejnych meczów i nie planujemy żadnych zmian".

Po raz kolejny okazało się jednak, że życie pisze swoje scenariusze i po kilku dniach zarząd toruńskiego klubu komentował tę zmianę: "Jackowi Gajewskiemu dziękujemy za współpracę, która zwieńczona została zdobyciem przez Get Well Toruń srebrnego medalu Drużynowych Mistrzostw Polski w roku 2016. Dziękujemy za wspólne tworzenie projektu jakim jest KS Toruń. Zaangażowanie i doświadczenie Jacka Gajewskiego było nieocenione na żużlowych torach"

Zadaniem menadżera było utrzymanie zespołu Aniołów w Ekstralidze, ale bazując na swoim doświadczeniu wiedział w jakiej sytuacji jest zespół i miał świadomość wyzwania którego się podjął: "Nie jest to zmiana ot tak sobie. Powiem szczerze, że determinacja ze strony klubu była duża. Po drugie zostałem potraktowany z dużym szacunkiem i zaufaniem. Zaimponowało mi to. W życiu jest tak, że są rzeczy, które są nie do końca zaplanowane. To był naprawdę zbieg pewnych okoliczności. Toruński klub trafił w dobry czas i w dobre miejsce. Fajnie się wszystko poskładało i jestem w Toruniu. Sytuacja nie jest łatwa, ale widocznie patrząc z perspektywy toruńskiej, są nadzieje, że jestem w stanie w jakiś sposób pomóc. Wchodzę zdystansowany, świeży, bez bagażu negatywnych emocji, stresu, itd. Myślę, że abstrahując już od mojej osoby, to może być dobra zmiana dla toruńskiego klubu. Czasami takie wejście kogoś, kto powie - Słuchajcie, spokojnie. Jeszcze nic się nie stało. Żaden koniec świata się nie wydarzył. Poukładamy klocki i popatrzymy na to troszeczkę inaczej - powoduje, że pojawia się nowa energia i sprawy idą delikatnie do przodu. Z drugiej strony to dla mnie swego rodzaju osobiste wyzwanie. Nie jest to łatwy projekt, ale ja nigdy łatwych nie realizowałem. Zawsze miałem w życiu pod górę, zwłaszcza jeśli chodzi o sport. Różnie z tym bywało. Nie do końca jestem zadowolony z poprzedniego okresu. Dodatkowo on zakończył się tragedią i sport zszedł na dalszy plan. Mam nadzieję, że będę w stanie pomóc".

Mimo, że strony wiedziały czego od siebie oczekiwać i jasno precyzowały swoje cele strony związały się umową tylko do końca sezonu 2017, ale nie wykluczały współpracy znacznie dłuższej. Wynikało to przede wszystkim z tego, że oprócz utrzymania zespołu w lidze strony chciały się poznać, a Jacek Frątczak po półtorarocznej przerwie chciał sprawdzić się w nowej rzeczywistości, bowiem jak twierdził nabrał pewnego dystansu i pozytywnego chłodu w żużlowym menedżerowaniu.
Nowy menadżer do Torunia nie trafił jednak sam, ale przybyli za nim ludzie z Zielonej Góry, którym ufał i na których od dawna mógł polegać, a mieli oni pojawiać się w odpowiednim momencie i pomagać menadżerowi w sferze organizacyjno - mentalnej. Decyzja ta nie wynikała z tego, że Frątczak nie ufał toruńskiemu środowisku, ale było to podejście do tematu bardzo pragmatycznie, bowiem nie było czasu na docieranie się, a efekt musiał pojawić się w krótkim czasie. Trudno byłoby w tej sytuacji szybko zbudować relacje z osobami, których menadżer nie znał zbyt dobrze. Dlatego musiał postawić na sprawdzone rozwiązania, by czuć się pewniej, wokół ludzi, o których wie wszystko i którzy go nie zawiodą w sytuacji pełnej napięcia. Co również ważne, Jacek Frączak przestawił życie nawet własnej rodziny, z którą podczas projektu "utrzymanie ekstraligi dla Aniołów", zamieszkał w Toruniu. To sprawiało, że nowa osoba bardzo szybko zasymilowała się z toruńskim środowiskiem żużlowym i była do dyspozycji niemal w każdej chwili.
Wszystkie te zmiany miały spowodować, że toruński parking będzie tętnić życiem. Za czasów Jacka Gajewskiego można było bowiem odnieść wrażenie, że niezależnie, czy drużyna wygrywała, czy przegrywała, emocji wśród zawodników było niewiele. Wynikało to z bardzo powściągliwego charakteru wieloletniego menadżera toruńskich Aniołów, a zakontraktowanie nowej osoby miało odmienić ten stan: "Moim celem jest utrzymanie w lidze. Ponadto chcę uniknąć baraży. To cele sportowe. Jednak mam też cele wizerunkowe. Podobno różnie to wyglądało. Będę chciał wpuścić trochę życia w park maszyn i w toruński klub. Zobaczymy, czy się uda. To będzie dla mnie całkowicie naturalne. Będę nowym i świeżym człowiekiem w środowisku. Nie jestem obciążony negatywnymi emocjami. Klub ma mentalny problem, a ja wchodzę w to na świeżości".

Przed Jackiem Frątczakiem stało też poważne zadanie, a mianowicie toruński tor, który w pewnym momencie przestał być atutem miejscowych jeźdźców. Doświadczony menago nie zamierzał jednak wywracać wszystkiego do góry nogami, bowiem miał świadomość, że końcówka sezonu nie sprzyja rewolucjom, a należy zastosować zasadę wyciśnięcia wszystkiego co się da z obecnego przygotowania nawierzchni oraz motocykli, które były tuningowane pod ten właśnie tor.

Swoją pracę Jacek Frontczak zaczął zatem od jasnego przekazu w zakresie oczekiwań i planowanych zmian. A pierwszymi zawodami, w których prowadził toruńskich zawodników był finał Mistrzostw Polski Par Klubowych w Ostrowie. Zawody te potraktowano jako bardzo ostry trening podczas którego sporo testowano, a także były to zawody które miały sprawdzić formę mentalną Adriana Miedzińskiego, który wracał po kontuzji i był bardzo ważnym ogniwem zespołu. Przed meczem w Lesznie planowano też małe zgrupowanie, a przygotowania do kolejnego meczu ligowego miał zakończyć trening punktowany z silnym rywalem, bowiem zdaniem Frątczaka zespół należało odciąć od negatywnych wspomnień związanych z Motoareną. Koncepcja ta wydawała się słuszna, bowiem na wygraną w Lesznie nikt nie liczył, a na MotoArenie zespół miał dwa najważniejsze spotkania sezonu z Częstochową i Grudziądzem, które miały decydować o spadku lub awansie Aniołów.

Potem jednak przyszedł czas twardej ligowej walki. Niestety nie było lekko. Raptem jedna wygrana w rundzie zasadniczej i dwa wygrane mecze barażowe, wystarczyły jednak do tego by utrzymać zespołu w ekstralidze. Ciężka przeprawa była jednak efektem tego, że nikt nie mógł przewidzieć, że z Anielskiego składu wypadnie, aż trzech podstawowych zawodników. Jacek Frątczak jednak nie załamywał rą, a wręcz przeciwnie, sprowadził z Anglii do Torunia Jacka Holdera i tchnął w drużynę nowego ducha. Potrafił odbudować juniorów i dopasować nawierzchnię toru do oczekiwań zawodników. Niby nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale nowy menago odmienił zespół w w niespełna dwa tygodnie, czego jego poprzednik nie dał rady zmienić prawie przez dwa sezony. Mało tego Frątczak dał toruńskiej żużlowej administracji pewien luksus, który zapewniają tylko menadżerowie sportowi z najwyższej półki, a mianowicie profesjonalizm. Nie dziwi więc, że zarząd jeszcze przed wygranymi meczami barażowymi chciał parafować kontrakt z człowiekiem dotychczas utożsamianym z Zieloną Górą. Frątczak jednak odkładał sprawę do czasu wygrania barażu, bowiem twierdził, że będzie mógł prowadzić zespół tylko w sytuacji, gdy wywiąże się ze słowa, które dał właścicielowi, gdy podejmował wyzwanie w Toruniu.

Niestety sezon 2019 okazał się dla Frątczaka katastrofą. Drużyna mimo wielkich nazwisk, przegrywała mecz za meczem i po czterech meczach w sezonie menadżer tłumacząc się względami zdrowotnymi nie pojechał na mecz do Lublina. Drużynę w rywalizacji z beniaminkiem miał poprowadzić Karol Ząbik, którego w parku maszyn miał wspierać Adam Krużyński. Sytuacja z Frątczakiem, była jednak bardzo dziwna. Klub od początku popierał działania menadżera i działacze cały czas byli przekonani, że to nie on ponosi winę za słabą formę zawodników na początku sezonu. Słabym argumentem przeciwko Frątczakowi było także odstawienie od składu Kościucha, bo po pierwszych meczach właściciel klubu Przemysław Termiński sam zachęcał swojego menedżera do odważniejszego postawienia na Jacka Holdera, bez względu na krytykę fanów czy niezadowolenie samego Kościucha. Poza tym w ostatnich tygodniach Frątczak nie zrobił nic bez akceptacji zarządu klubu, więc działacze nie mogli go zwolnić, bo w ten sposób przyznaliby się do swoich błędów. Osobną sprawą pozostawał fakt, że obecnie na rynku nie było zbyt wielu menedżerów, którzy byliby gotowi podjąć się ekstremalnie trudnego wyzwania scementowania Aniołów w drużynę i powalczenie o utrzymanie w lidze. Najbardziej doświadczeni trenerzy mieli już swoje kluby i na pewno nie zamierzali zmieniać swojej pracy, a menedżerowie, którzy dawno nie pracowali w roli opiekuna zespołu, nie chcieli ryzykować angażowania się w tak niepewny projekt jakim był Get Well.
Ostatecznie drużyna po odstawieniu od kluczowych decyzji menadżera o dziwo zaczęła jechać znacznie lepiej, a wśród zawodników atmosfera zaczęła się poprawiać. Nic więc dziwnego, że 4 czerwca w samo południe, podczas konferencji prasowej klub poinformował o zakończeniu współpracy z Jackiem Frątczakiem, a drużynę w kolejnych meczach miał prowadzić tercet, który odpowiadał za zespół w Lublinie i na Motoarenie, czyli Mark Lemon, Adam Krużyński oraz Karol Ząbik. Zatem mecz mecz ze Spartą Wrocław był ostatnim dla Jacka Frątczaka w roli opiekuna Get Well. Menedżer przedstawił zwolnienie lekarskie i jak zwykle krasomówczo, podsumował swoje rozstanie z Aniołami: "Zwolnienie lekarskie L4 to przenośnia. To na co chorowałem/choruję to psychika i na to tło nerwowe. Jeśli w sposób permanentny jest się wystawionym na działania czynników stresogennych, to wówczas zdrowe ciało może przestać funkcjonować i trzeba przerwać pewien tryb życia. Prowadzenie drużyny sportowej to poddawanie się permanentnej presji kibiców, mediów. Jeśli jest sukces to jest, adrenalina i pozytywne emocje. Jeśli drużyna przegrywa to stres jest ogromny, a wówczas cierpi nie tylko menadżer, ale też jego rodzina. Niektórzy zarzucają mi, że w pojedynkę rozbiłem GetWell, ale ja przychodziłem do Torunia na miesiąc, a zostałem prawie dwa lata.
Niestety plan ułożony w 2017 roku zakładał, że zwiążemy się do końca sezonu 2018. Stało się jednak inaczej i siłą rozpędu, po dobrej drugiej połowie sezonu, wjechaliśmy w ten rok. Nic jednak nie jest dane raz na zawsze. Pewnych spraw w okresie transferowym nie udało nam się poukładać tak, jak byśmy tego chcieli. To też skutkowało gorszymi wynikami. Wiedziałem, że będzie bardzo trudno i że ten dzień nastąpi, bo życie pisze swój scenariusz. Odchodzę stąd szczęśliwy, bo odchodzę z doskonale zarządzanego klubu, z zaangażowanymi ludźmi, z oddanymi sprawie właścicielami. Dlatego nie mogę powiedzieć złego słowa na rodzinę Termińskich i będę wypowiadał się w samych superlatywach o Toruniu, bo ten klub to duży poziom empatii i współpracy wszystkich, ze wszystkimi. Sport rządzi się jednak swoimi prawami i na wynik drużyny składa się wiele czynników. W żużlu podejmuje się jednak decyzje "tu i teraz", dlatego biorę odpowiedzialność za moje decyzje, bo to ja je podejmowałem. A trudno budować drużynę, gdy przegrywa się mecz za meczem. Dlatego szanuję w tej sytuacji Norberta Kościucha, który mówił oficjalnie, co go boli i nie mówił za plecami o swoich odczuciach. Dzięki temu można było podjąć pewne rozmowy.
Rok temu miałem siłę podnieść zespół z kolan, tym razem nie dałem rady. Poznałem tutaj fantastycznych ludzi i czułem się tu jak w domu. Wiem że nie dam rady tego pociągnąć, a zespół potrzebuje impulsu. Czerwiec jest dla chłopaków kluczowy i wiem, że oni muszą mieć pełne wsparcie, a nie zastanawiać się czy menedżer jest w stanie się odezwać. Nie jestem w stanie kontynuować współpracy, fizycznie i psychicznie nie jestem w stanie dawać dużo od siebie. Od stycznia poważnie choruję, co jest spowodowane stresem i napięciem. Wszystko zostało zdefiniowane klinicznie. Teraz muszę się pozbierać fizycznie, jestem pod opieką lekarzy z Zielonej Góry. Z tygodnia na tydzień czułem się coraz gorzej, musiałem odstawić leki, bo po nich strasznie się czułem. Kluczowa była nieustanna krytyka ze strony całego środowiska i mediów. O nas się mówiło już od jesieni, że brak wychowanków, że kolejny odszedł i na pewno się rozwinie. Pod tym względem polski żużel idzie w złą stronę i jestem przekonany, ze tak nie powinno być. Dziś schodzę z pierwszej linii ognia, a za chwilę na moim miejscu pojawia się nowi antybohaterowie. Żużel jest jak narkotyk - to bez wątpienia uzależnienie. W Polsce to działa jak rollercoaster. Patrzę już na to wszystko z perspektywy i dziś pierwszy raz od kilku miesięcy normalnie się uśmiecham. To jednak nie jest efekt leków, a po prostu odstawienia problemu.
Uważam, że Get Well się utrzyma, bo druga część sezonu jest nieco łatwiejsza dla drużyny. Ale trudno się jedzie co tydzień mecz o życie. Drużyna ma jednak siedmiu zawodników, którzy mają określone zadania do spełnienia i toruńskich zawodników stać na przełamanie się i udowodnienie swojej wartości, a to da drużynie utrzymanie. Nie skupiam się nad tym czy w przyszłości wrócę do żużla, ale aby to zaistniało musi być wola dwóch stron. Ja na tę chwilę poczyniłem pewne zobowiązania względem rodziny i na tym się skupiam".

Z kolei Ilona Termińska powiedziało krótko: "Kończymy współpracę z menedżerem. Pragniemy podziękować mu za dwa lata pracy organizacyjnej i merytorycznej".

Odejście Jacka Frątczaka z Get Well Toruń można ocenić na wielu płaszczyznach, ale najważniejszą było chyba to że był to pierwszy przypadek w historii polskiego, a być może i światowego żużla, który pokazał, że jeden człowiek przy dużym zaufaniu przełożonych, może rozbić całą drużynę. Decyzje jakie podejmował Frątczak doprowadziły do miejsca, w którym znajdował się toruński zespół, czyli na samym dole tabeli. Ta drużyna w ostatnich dwóch latach nie walczyła o sukcesy i laury, tylko utrzymanie się w Ekstralidze. Z Frątczakiem na stanowisku menedżera w połowie sezonu wiadomym było, że sezon zakończy się najgorszym scenariuszem z możliwych, a mianowicie pierwszym w historii spadkiem drużyny do niższej ligi.
Zespół toruński miał mocne nazwiska i można było z niego coś więcej wykrzesać, niż jazdę o ligowy byt, o czym świadczy choćby ruch z Norbertem Kościuchem w ostatnim meczu na MotoArenie. Zawodnik otrzymał więcej niż jedną szansę i okazało się, że dał drużynie impuls do walki. Niestety w pierwszych meczach zawodnik tracił miejsce w składzie na rzecz zawodników, którzy również nie zdobywali punktów. Można było bowiem odnieść wrażenie, że toruńscy straniero stworzyli sobie w drużynie monopol. Nie odczuwali żadnego zagrożenia ze strony polskich zawodników. Na drugim biegunie pozostawała decyzja o zakontraktowaniu Holty, który wracał po kontuzji, a w sezon wchodził z kolejnym urazem, a to na najwyższym żużlowym poziomie nie wróżyło spektakularnych zdobyczy punktowych. Niestety menadżer z wiarą w swój plan jazdy, trzema obcokrajowcami oraz zawodnikiem rezerwowym, chciał wygrywać mecze. Niestety przy doskonałej dyspozycji Doyla, przeciętnej jeździe Iveresena i starszego z braci Holderów oraz bezbarwnym Jacku Holderze plan ten nie mógł się powieść, zwłaszcza, że juniorzy zawodzili na całej linii. W tej sytuacji toruńscy działacze z menadżerem na czele powinni szukać poważnych wzmocnień na pozycji polskich seniorów. Wiadomym było, że zadanie to nie należało do łatwych, ale po trzech pierwszych meczach było na rynku kilku ciekawych zawodników, którzy gwarantowali większą zdobycz punktową niż Holta czy pozostający bez formy Jack Holder.

Nic więc dziwnego, że przy takim podejściu wielu odnosiło wrażenie, że w Toruniu działano po omacku, a decyzje o rozstaniu z Frątczakiem była decyzją podjętą co najmniej pół roku za późno.

Tak więc Jacek Frątczak zapisał się na kartach toruńskiej historii jako ten menadżer, który stworzył zespół wielkich nazwisk, ale nie potrafił stworzyć ducha drużyny.
Ostatecznie swoimi decyzjami zielonogórski menago doprowadził, po 44 latach nieprzerwanej rywalizacji toruńskiego klubu na najwyższym szczeblu rozgrywek, do pierwszego w historii klubu spadku do niższej ligi.

Źródło: przegladsportowy.pl
sportowefakty.pl
nowosci.com.pl

strona główna

toruńskie turnieje turnieje światowe turnieje krajowe
zawodnicy trenerzy mechanicy działacze
klub statystyki sprzęt